A wszystko oczywiście pod okiem Bożeny Wojtaszek, która doświadczenia z art quiltem opisuje na swoim blogu.
Zaczęło się oczywiście od wykładu i prezentacji prac Bożeny.
To fragment mojej ulubionej. Więcej znajdziecie na blogu albo na Pintereście. Tylko uważajcie....wciąga i potrzeba kilku dni, żeby je wszystkie obejrzeć.
Każda z pań dostała pierwszą literę swojego imienia wydrukowaną na kartce. Zadanie polegało na tym, żeby nadać jej średniowieczny charakter, ale ze współczesną nutą.
Trudne! Trzeba było dobrze zastanowić się. W ruch poszły ołówki i projektowanie na papierze.
A dopiero potem dobór materiałów i szycie.
Po kilku godzinach pokazały się takie piękne inicjały:
Wymagają jeszcze ręcznego doszlifowania. Haftów, koralików. Czasem dłuższej pauzy na przemyślenia "co dalej", a potem znowu szycia.
Dziewczyny obiecały, ze przyślą mi zdjęcia skończonych prac. Na pewno pokażę je Wam.
W niedzielę chyba było trochę łatwiej. Kuchenne klimaty mamy na co dzień. Na szczęście tym razem kuchnia pokazała się nam z tej przyjemniejszej strony. Nie trzeba było obierać ziemniaków ani zmywać naczyń.
Bożena zaprosiła nas do kuchni wegetariańskiej, chociaż ja uważam, że salceson i kaszanka, mimo, że za nimi nie przepadam, są bardzo fotogeniczne.
Na naszym stole królowała dynia.
A z prac pokazanych przez Bożenę najbardziej chyba podobał nam się wigilijny karp...
chociaż sałatka śledziowa też była niczego sobie...
A co uwarzyły dziewczyny w naszej quilterskiej kuchni?
Oczywiście zupę dyniową. Nawet dwa rodzaje.
ale była też oliwa z czarnych oliwek
i surówka z jabłek i marchewki, którą przygotowywała ukochana babcia.
W miarę trwania zajęć zapalałyśmy się do tego, co jeszcze możemy uszyć:
- smaki dzieciństwa?
- swoją ulubioną zupę roku?
- na wiosnę nowalijki?
- a w przyszłym roku może jakieś wigilijne klimaty kulinarne?
Wszystkie kuchenne obrazki będą jeszcze dopieszczane, bo jabłuszkom brakuje gniazd nasiennych i pestek, oliwki będą miały więcej listków, a do zupy dyniowej wpadnie trochę zieleniny.
Podobały mi się te kuchenne wariacje, chociaż miałam jeden poważny problem. Sześć godzin walki z wilczym apetytem, bo nie mogłam spokojnie patrzeć na te obrazki. W końcu zjadłam część pomocy naukowych - jabłka, i na szczęście kurs się skończył, bo gdyby tak dalej poszło, to zaczęłabym chyba wcinać surową dynię, zagryzając ją równie surowymi burakami ;).